NUMER
"ZERO" 15 Listopad 2005 |
| SPORT | ZAWODY | TRENINGI | HODOWLA | WYSTAWY | ŻYWIENIE | PRACA | DOGO - SOCJOTERAPIA | |
|
Zaprzęgowce
a dogoterapia
4 listopad 2005, piątek Autor: Katarzyna Katarzyna: Spotkałam się z wieloma negatywnymi opiniami nt. malamutów jako "psich terapeutów". Jesteś zwolennikiem czy przeciwnikiem zaprzęgowców w dogoterapii ? Leszek: Hmm - pytanie mocno osobiste bo sam mam malamuta. Ale zanim odpowiem to zdefiniujmy może co rozumiesz pod pojęciem "dogoterapia". Jeśli nazwiesz tak pracę z niepełnosprawnymi dziećmi prowadzoną przez tzw. wolontariuszy/przewodników - a tak to słowo jest najczęściej rozumiane - to odpowiem, że malamuta uważam za raczej kiepski pomysł bo są lepsze rasy. Jeśli natomiast zdefiniujemy dogoterapię szerzej jako pracę z pacjentem, lub podopiecznym gdzie ważnym elementem tej pracy jest pies to odpowiem, że w takiej pracy rasa nie ma najmniejszego znaczenia. Znaczenie ma indywidualny program i kwalifikacje terapeuty/wychowawcy. Troche inaczej to wyglada, gdy nie mam do czynienia ze swoim psem a kieruję zespołem innych ludzi - właścicieli psów - wolę wtedy pracować z zaprzęgowcami niż z innymi rasami. Ale to tylko ze względu na ludzi a nie na rasę psa - bo tę dalej uważam za bez znaczenia. Katarzyna: Przyznam, że nic z tego nie rozumiem... Leszek (śmiejąc się): Widzisz - jeśli w pracy z niepełnosprawnymi na przykład - mam współpracować z właścicielami psów - tzw. wolontariuszami lub kandydatami na terapeutów/wychowawców to jedyną grupą, której się nie boję są właśnie właściciele zaprzęgowców. Katarzyna: No teraz to już nic nie rozumiem! Nie rozumiem choćby tych literek "tzw." przed szlachetnym słowem wolontariusz ... i wielu innych rzeczy też nie rozumiem! Leszek: O.K. To po kolei. Widzisz - najpierw zastanówmy się jacy ludzie wybierają kierunki studiów związane z pracą z niepełnosprawnymi, małymi dziećmi etc., lub zgłaszają się do takiej pracy jako tzw. wolontariusze. Potem dodaj do tej układanki fakt posiadania psa. W efekcie otrzymasz dość niezwykłą mieszankę wybuchową. Ale zostańmy na chwilę przy tych literkach "tzw.". Mówię "tak zwani wolontariusze" z oczywistym przekąsem. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem stosowania w Polsce systemu przeniesionego z USA, gdzie do pracy z podopiecznymi zaprasza się wolontariuszy ze specjalnie wyszkolonymi psami. Zastosowanie tego systemu w Polsce przynosi najczęściej efekty karykaturalne. Po pierwsze tzw. wolontariusze najczęściej biorą - lub bardzo chcieliby brać - za swoją pracę wynagrodzenie. Jesteśmy jeszcze zbyt ubogim społeczeństwem, żeby ludzie mogli w skali masowej pozwolić sobie na prawdziwy wolontariat bez "podtekstów" zarobkowych (identycznie jest z polskimi tzw. fundacjami, które w istocie są zarobkowymi "spółkami z super ograniczoną odpowiedzialnością"). Większość tych ludzi nie ma najmniejszych realnych kwalifikacji zawodowych i nie zamierza ich wcale zdobyć. W gruncie rzeczy więc prowadzą komercyjny wynajem psów do głaskania i zabawy a nie żadną terapię ani tym bardziej wolontariat. Istnieją oczywiście chlubne wyjątki, które bardzo szanuję właśnie za ich wyjątkowość. Ale wróćmy do motywacji. Widzisz - pracę z niepełnosprawnymi, lub np. porzuconymi dziećmi wybierają nierzadko osoby, które mają masę własnych - najczęściej bardzo poważnych - problemów osobowościowych lub funkcjonalnych/sytuacyjnych. Nieco upraszczając podzielmy ich na 3 grupy: - ludzie z osobą niepełnosprawną we własnej rodzinie - ludzie z olbrzymią - niezrealizowaną - potrzebą kontaktu (bezpiecznego kontaktu!) - ludzie z innymi problemami, którzy za swoiste "lekarstwo" przyjęli "władzę nad otoczeniem". Pierwszą grupę tym razem pomińmy - to osobny temat. Uprzytomnij sobie tylko fakt, że często np. rodzeństwo zostaje wręcz zmuszone przez rodziców do wyboru zawodu pod kątem niepełnosprawnego brata czy siostry i że najgorszym "lekarzem" jest się dla członka własnej rodziny. Nie sądzisz, że to trochę patologia? Wszak zawód powinnismy wybierać w oparciu o własne predyspozycje i zainteresowania. Każdy ma prawo do własnego życia. Druga grupa. To najczęściej osoby określane w psychoterapii jako Dorosłe Dzieci (DD). Najprościej mówiąc - we własnych rodzinach niedokochane, niedopieszczone, nie doinwestowane zainteresowaniem, troską, miłością, nie wyposażone w ładunek poczucia własnej wartości, nieadekwatnie reagujące na oceny lub krytykę etc. etc. - te cechy można wyliczać długo. Ci ludzie wspaniale czują się w takiej pracy. Mając olbrzymią "przewagę" nad podopiecznym czują się bezpiecznie. Mogą z nim wejść w głęboki związek nie bojąc się odrzucenia. Mogą otrzymać niesamowitą porcję uwielbienia, miłości wręcz, podziwu, przywiązania do których w takiej skali zdolne jest chyba tylko dziecko niepełnosprawne lub porzucone. Nawet agresja czy złość nie są zagrażające - one wynikają ze słabości a nie z siły choć przejawiają się często siłą fizycznie calkiem realną. I pozornie byłoby wszystko O.K., gdyby nie fakt, że spora część osób "zdefiniowanych" powyżej jako (DD) to ludzie po prostu chorzy, podatni na powielanie patologicznych wzorców, ze zdecydowaną skłonnością do uzależnień w tym także erotomanii - a co to oznacza w tej pracy chyba nie muszę ci tłumaczyć. Trzecia grupa. Ci którzy chca rządzić. Ale są zbyt słabi, żeby rządzić w normalnym świecie. Wybierają więc świat gdzie rządzić jest łatwo. Świat niepełnosprawnych dzieci i świat psów. Katarzyna: Oj, oj - bo zapędziliśmy się chyba gdzieś za daleko. No właśnie - psy, zaprzegowce - bo o nich mieliśmy tutaj rozmawiać. Leszek: Widzisz i w drugiej i w trzeciej grupie pies jest bardzo "pożądany" bo spełnia podobne jak dziecko funkcje. Ale trzecia grupa jest naprawde niebezpieczna. Tak to należy wprost nazwać. Ale jeśli ktoś świadomie wybrał na psa zaprzęgowca to nawet jeśli spełnia on funkcje "zastępcze" - tak jak w grupie drugiej - to zwróć uwagę, że najczęściej "ten ktoś" kocha swego psa właśnie za niezależność - charakterystyczną dla psów północy. Co więcej - ten pies szybko uczy swojego właściciela reguł społecznych w sposób o wiele lepszy niż najlepsza szkoła czy trening interpersonalny. I to stanowi dobry "materiał wyjściowy" do dalszego kształcenia adepta dogoterapii. Stąd powiedziałem na wstępie, że jeśli już z kimś pracować to z właścicielami zaprzęgowców. W innych przypadkach wolę współpracę z profesjonalistami dla których pies jest czymś wtórnym - partnerem w pracy, ale nie jej podmiotem. Bo podmiotem jest zawsze pacjent wraz ze swoim otoczeniem społecznym. O czym większość terapeutów/pedagogów i tzw. wolontariuszy nie chce pamiętać. Katarzyna: Masz okropnie pesymistyczne podejście do całej sprawy! Leszek: Czemu pesymistyczne? To nie ma nic wspólnego z pesymizmem. To realna ocena sytuacji dokonana na podstawie własnych doświadczeń, dziesiątek rozmów z pracownikami i podopiecznymi instytucji opiekuńczych i wreszcie z przeprowadzonych przy okazji rekrutacji personelu i wolontariuszy wywiadów - kwestionariuszy. Aż się prosi teraz o metodologicznie poprawne badania na podstawie których będzie mozna postawić własciwą diagnozę sytuacji w tej dziedzinie. Zrobimy to rzecz jasna. Badania przeprowadzone w trakcie rekrutacji takich możliwości niestety nie dają z powodów i prawnych i metodologicznych. Katarzyna: Chyba sam nie za bardzo masz ochotę na współpracę z właścicielami psów - nawet zaprzęgowych - to po co w ogóle się tym zajmujesz? Leszek: Przesadzasz - i to mocno. Po prostu nie ma jednego modelu dogoterapii czy szerzej - zooterapii, lub po prostu pracy ze zwierzęciem. Taki model należy zawsze dostosować do aktualnego klienta. Są sytuacje gdzie sprawdzi się prawie każdy myślący człowiek, który ma psa. Taką sytuacją są np. zajęcia edukacyjne prowadzone w szkołach czy przedszkolach ale także wśród dorosłych - choćby policjantów czy strażników miejskich. Tutaj zaprzęgowce są nieocenione. Jako psy o bardzo rozwinietych cechach społecznych i przyjacielsko nastawione do ludzi ale jednocześnie o groźnym, budzącym respekt wyglądzie. Tak jak właśnie malamut. Pokazanie bezpiecznych zasad obchodzenia się z psem da mniejsze zagrożenia niż np. w przypadku niezbyt perfekcyjnie wyszkolonego owczarka lub rotweilera. Jednocześnie będzie bardziej realne niż np. praca z łagodnym jak baranek goldenem czy labkiem. To jedno. Drugie - psie zaprzęgi. Ile tu możliwości pracy wychowawczej dla dzieci i młodzieży. Po pierwsze kontakt i troska o żywą istotę. Po drugie sport, relaks/rekreacja. Nie czas i miejsce na omawianie tego wszystkiego. Ale to realia! Przyznaję, że wolę w tej dziedzinie współpracować np. ze studentami AWF niż niektórymi studentami pedagogiki czy psychologii. Z powodów, które wymieniłem powyżej. Po co mam zajmować się najpierw leczeniem współpracowników skoro mogę od razu przystąpić do rzeczy. Trzecie - jak już napisałem powyżej - nie neguję wcale możliwości realnej pracy terapeutycznej z własnym psem - nawet w wykonaniu nieprofesjonalistów. Ale pod wieloma warunkami. Warunek najważniejszy - entuzjastyczne nastawienie do własnego kształcenia i rozwoju. Także pracy nad swoimi problemami i motywacjami. Naprawdę nie dyskwalifikuje nikogo fakt, że czerpie nieustanną satysfakcję z przytulania się do psa czy dziecka. Ale obowiązkiem tego człowieka jest dotarcie do źródeł tej potrzeby i przepracowanie swojego problemu tak, żeby nie rzutował na jego poczynania zawodowe. Za tym pójdzie niezgoda na pracę w instytucjach, które pracują po prostu źle, nie stosują standardów bezpieczeństwa, nie stosują podejścia kompleksowego, nie pracują z całą rodziną, nie dbają o zachowanie reguł pracy zespołowej, nie pomagają w pracy własnej personelu etc. Czy wyobrażasz sobie, żeby lekarz powiedział publicznie, że "... nie będę się już więcej uczył bo organizm ludzki jest nieprzewidywalny a kolejne mutacje wirusa ptasiej grypy tym bardziej ... nauczę się w praktyce...". Groza - nieprawdaż!? A takie nastawienie jest powszechne w placówkach opiekuńczych, szkołach i wśród naszych dogoterapeutów. Uczymy się tylko wtedy gdy trzeba zdobyć kolejny papierek. Kolejny stopień zaliczony - nic więcej. Katarzyna: Czemu wedlug ciebie tak się dzieje? Leszek: Och przyczyn jest wiele. Po prostu selekcja negatywna do tych zawodów jest jak wiadomo powszechna. A wynika ona w sumie z prostej rzeczy - z braku odpowiedzialności za efekty. Lekarz wybierając zawód z góry zakłada, że będzie się uczył całe życie. Jeśli pacjent umrze bo lekarz nie zastosował aktualnie zalecanego antybiotyku (znał tylko te z których 5 lat temu zaliczał farmakologię) - lekarz może trafić do więzienia. A już z pewnością zajmie się nim Izba Lekarska. Wśród pedagogów czy nawet psychologów to często norma! Nauczyciel czy wychowawca odpowiada za bezpieczeństwo - dbał więc będzie o uniknięcie zagrożeń. Nie pozwoli na "ostrą jazdę" bo nie ma ochoty spędzić reszty życia w kryminale. Dogoterapeuta skoncentruje sie na tym, żeby pies nie ugryzł i żeby zajęcia sprawiały mu frajdę. I tak dalej. Ale nikt tych ludzi nie rozliczy za beznadziejne efekty wychowawcze. Nikt ich nie rozliczy za to, że dziecko ma tzw. szkolną nerwicę. Nikt nie rozliczy pedagoga specjalnego za to, że efektowną skądinąd pracą z psem i dzieckiem autystycznym spowodował totalny konflikt w rodzinie dziecka. Wręcz przeciwnie. Zasłuży na pochwałę i program w TV. A potem o rodzicach dziecka powie w "swoim gronie": "że też muszę sie męczyć współpracując z kretynami, którzy zmarnują efekty MOJEJ pracy". Katarzyna: Jak przy takich poglądach wyobrażasz więc sobie współpracę z placówkami opiekuńczo - wychowawczymi i choćby wprowadzenie do nich takiej fajnej "sprawy" jak nasze zaprzęgowce? Leszek: W ogóle sobie nie wyobrażam. Ten system jest chory i szkoda na niego naszej energii i serca. Katarzyna: Czyli co ? ... Leszek: Czyli budujemy tę wioskę od zera. Wiesz - jest pole. Trzeba wytyczyć granice, drogę doprowadzić, studnie wykopać, domy wybudować ... no po prostu. Bardzo fajne zajęcie. O wiele fajniejsze od poszukiwania grobli w bagnistym terenie. Katarzyna: Ale z tego co wiem już bardzo dużo działań i Ty i współpracownicy podjęliście i to właśnie we współpracy z różnymi instytucjami. Więc jak to jest? Leszek: Jasne - rzeczywiście wiele rzeczy już zrobiono i wiele osób - obecnie czy w przeszłości - związanych z nami, dalej sporo robi w tzw. dogoterapii. Ale często ma to niewiele wspólnego z efektywnym działaniem. Ma o tyle o ile służy szkoleniu, sprawdzeniu siebie, rozrywce etc. Realnych efektów terapeutycznych natomiast nie musi generować fakt, że ktoś prowadzi zajęcia z psami w przedszkolu czy pojechał na wycieczkę z niepełnosprawnymi dziećmi. Katarzyna: Dlaczego tak uważasz? Leszek: Po pierwsze powiedziałem "nie musi" co nie znaczy, że nigdy nie generuje. Jednak dla mnie prawdziwie sensowna wydaje się praca z całym środowiskiem społecznym klienta oraz tworzenie i animowanie społeczności, w których przeplata się kontakt realny z internetowym. No i zwierzęta odgrywają tu rzecz jasna ważną rolę. Przy czym właśnie najlepsze wydają mi się zaprzęgowce bo one bardzo ludzi integrują w związku z aktywnym trybem życia jakiego wymagają. Pamiętaj, że przy pracy z rodziną "niepełnosprawną" - najprościej mozna takie kompleksowe cele osiągnąć, gdy zaczyna się od "punktu zero". Gdy pracujemy z klientem, który nie obrósł jeszcze zwykłą w naszym krajowym systemie opieki patologią. Stąd wkraczamy w chwili, gdy rodzice dowiadują się, że urodzi im się dziecko z wadą, lub że istnieje duże ryzyko okołoporodowe. Właśnie wtedy! Katarzyna: Ale jak to osiągnąć w praktyce? Bo to ładnie brzmi, ale jak mówisz o tej pracy z psami w przedszkolu to wyczuwam, że traktujesz to trochę jak nic nie znaczącą chałturkę a to jednak jest konkret, który chyba coś daje. Leszek: Hmm - tak to odebrałaś? Niedobrze. Może ja ci to po prostu wyjaśnię na przykładzie. Uruchom wyobraźnię. "Andrzej i Laura, dowiedzieli się właśnie, że ich nienarodzone jeszcze dziecko ma wadę genetyczną i od dwóch dni mają wrażenie że świat się skończył i stanął obok a oni żyją w złym śnie i co chwilę gryzą własne palce, żeby tylko się wreszcie obudzić. Dziś znowu poszli do szpitala na kolejne badanie ... koszmarny sen wcale nie chce się skończyć ... dziś jednak dostali od lekarza ulotkę a na korytarzu zobaczyli plakat z dzieckiem i psem: internetowa grupa wsparcia, psie zaprzęgi ... ehh - to bez sensu ... ... jednak o 4 nad ranem, po kilku godzinach beznadziejnych prób zaśnięcia Andrzej usiadł przed komputerem i wpisał podany w ulotce adres, potem wszedł na forum ... z zapartym tchem przeczytał klikanaście wypowiedzi ... poczuł wreszcie że nie jest sam, że inni mają podobny problem, dotknęło ich podobne nieszczęście ... - potem po prostu napisał co czuje ... po kilku dniach jeszcze raz, potem przyzwyczaił się, że pisze o tym co na bieżąco dzieje się w życiu jego i jego żony ... potem napisała do niego Honorata, która od dawna śledzi posty na grupie jako jeden z moderatorów i zaprosiła go wraz z Laurą do klubu. Pojechali. I wielkie było ich zdumienie, gdy okazało się, że to zwyczajny klub a nie klub dla niepełnosprawnych. Są tam dorośli - rodzice, dzieci, młodzież, studenci. Zbyszek, Hania i kilkanaście innych małżeństw niepełnosprawnych i zdrowych dzieci regularnie przywożą swoje pociechy na zajęcia - niektóre dzieci bawią się z psami, inne trenują. Wszyscy razem uczestniczą w spotkaniach i wycieczkach. Kontaktują się też na internetowym forum, dzielą się radami i doświadczeniami, umawiają na pogaduchy, przyjaźnią. Łączy ich wspólna pasja. Psy zaprzęgowe i psie zaprzęgi! Andrzej i Laura już od dawna nie myślą o nieszczęściu. Już wiedzą, że będą mieli normalne życie a ich cudowne dziecko będzie tego życia największą radością." Katarzyna: Hmm - trochę to za proste i za piękne. Leszek: Błąd w myśleniu Kasiu. To wcale nie jest proste. To strasznie trudne. Ale możliwe! Widzisz - ty sama prawdopodobnie, gdy widzisz na ulicy matkę z dzieckiem z zespołem Downa, myślisz: "cóż za tragedia". I tu jest pies pogrzebany. Bo tak właśnie myśli przeciętny człowiek. I jeszcze coś o wiele gorszego - to taki nasz atawizm - zupełnie nieświadomy a więc i niezawiniony ale groźny. Boimy się tego dziecka, tej choroby i ... i gdzieś tam głęboko w mózgu tkwi w nas przekonanie, że to widocznie jakaś kara dla tych ludzi, jakieś zadane im przez siłę wyższą doświadczenie. Bo tak jesteśmy skonstruowani, że we wszystkim doszukujemy się łapczywie jakiegoś sensu, jakiegoś wymiaru. Ludzkiego, naturalnego lub boskiego. A natura - przyroda jest obojętna. Jesteśmy dla niej bez znaczenia. Ale jeśli już naprawdę wierzymy w Boga - to czemu nie traktować tego jako daru i łaski a nie kary? A w Polsce to jest traktowane jak kara. I za tym idzie bardzo wiele bardzo złych rzeczy. Taką rodzinę otacza niewidzialna bariera. Troska, chęć pomocy, oficjalny uśmiech to często tylko pozory za którymi czai się lęk, wstręt, odrzucenie a w najlepszym razie po prostu komunikat: "jesteście inni". I tak jest od samego początku. Od usłyszenia w szpitalu tego "wyroku". W najgorszym razie zostajesz wtedy samotna, zszokowana, bezradna. W najlepszym - dostajesz adres fundacji, O.W.I. (ośrodka wczesnej interwencji), stowarzyszenia rodziców etc. I od razu czujesz, że będziesz od teraz żyć w społecznym gettcie. I od razu też czujesz się pokrzywdzona. A człowiek pokrzywdzony domagał się będzie zadośćuczynienia. Naprawienia krzywdy. Specjalnego traktowania. Pomocy i stałej opieki. I to już właściwie koniec szans na normalne życie. Już jesteś w gettcie. Swoim własnym! Trzeba niesamowitej siły i determinacji, żeby przełamać ten schemat. Niektórym się udaje. Głównie matkom. To one zakładają kluby, stowarzyszenia, walczą o integrację. Właśnie - walczą! I cena jaką płacą za tę walkę jest straszna. Po kilku latach to już nie są normalne, ciepłe kobiety. To wojowniczki. Twarde. Bezwzględne w dążeniu do celu. Często samotne. A my chcemy, żeby było normalnie. A normalne dla człowieka jest życie w społeczności. Swojej, własnej, bezpiecznej ale będącej zwykłą częścią całego społeczeństwa. Żeby powstała zdrowa społeczność potrzeba kilku elementów. My skupiamy się akurat na dwóch - na wzajemnej komunikacji i na wspólnej pasji. Komunikacja to wspólne życie, imprezy, rozmowy, spotkania, wycieczki, zadania. Gdy trzeba - wzajemna pomoc i wsparcie. Gdy trzeba - nauka tego jak radzić sobie w "zewnętrznym" życiu społecznym - w świecie po prostu. Także wtedy gdy mamy np. dziecko opóźnione w rozwoju, także wtedy gdy dziecko ma cukrzycę albo my nadwagę. Także spotkania i rozmowy internetowe. To bardzo ważny element. Ale to co nas integruje to wspólna pasja - nasze zaprzęgowce - właśnie pasja, a nie wspólne nieszczęście jak to jest w większości stowarzyszeń rodziców dzieci niepełnosprawnych, choć i tutaj - podkreślam to - zdarzają się chlubne wyjątki. I zapewniam cię, że gdy człowiek czuje oparcie w swojej społeczności - jest bezpieczny. Bezpieczny emocjonalnie, fizycznie, także materialnie. To szalenie subiektywne ale realne. I już nie musi być wojownikiem. Może żyć normalnie. Zdrowo. A rodzice niepełnosprawnego dziecka w ogóle nie będą zwracać uwagi na wyświechtane słowo - integracja. Ono im będzie do niczego niepotrzebne. Katarzyna: Chyba zaczynam powoli rozumieć twoją akurat Leszku pasję bo przyznam, że z początku podejrzewałam cię o rodzaj pieniactwa. Przepraszam. Myślę, że powoli będziemy kończyć. Zdaje się, że oboje jesteśmy mocno zmęczeni. Na koniec zapytam - co w tym wszystkim jest tak naprawdę najtrudniejsze? Bo sam powiedziałeś, że to bardzo trudne do zrobienia. Leszek: Cóż - jak zwykle - ludzie. Mądrzy, otwarci ludzie. Nie trzeba ich wcale na początek wielu. Widzisz - to wszystko o czym mówiłem nie może być sztuczne - przesterowane. To musi być proces naturalny. Takie wspólnoty - społeczności muszą powstawać spontanicznie. Trzeba je tylko delikatnie animować i równie delikatnie wspierać i moderować. I do tego potrzebni są ci mądrzy, zdrowi i otwarci. Po prostu ludziom trzeba dać szansę. I wspierać. Ale nie rozstawiać po kątach lub prowadzić do boju w imię swoich racji i ambicji. A już na pewno nie używać do zaspokajania swoich patologicznych potrzeb. Tyle. Katarzyna: Dziękuję za rozmowę. Leszek: I ja dziekuję. |
| SPORT | ZAWODY | TRENINGI | HODOWLA | WYSTAWY | ŻYWIENIE | PRACA | DOGO - SOCJOTERAPIA | |